piątek, 6 stycznia 2017

Nowy Rok

2017. Nowy Rok. Coś mnie podkusiło, żeby tu wejść i zobaczyć, czy w ogóle jeszcze ten blog ( który aktualnie znajduje się pod adresem bezpośrednim www.annakerth.pl ) na bloggerze jeszcze jakoś funkcjonuje... Otóż funkcjonuje i nawet ktoś raz na jakiś czas tutaj wchodzi.
Podobną aktywność zauważam na stronach utworzonych na fb, czyli ssns i "być ze sobą,... ".
Nie wymazałam ich, bo są one cząstką mnie, krokami (niekoniecznie milowymi) do tego, kim jestem teraz.
Być tu i pisać to trochę jak wejść do starego pokoju, w którym odnajdywało się skupienie i zarazem otwierało okno, by te myśli ważne i ważniejsze pofrunęły, gdzie ich miejsce.

Blog - a raczej wpisy na mojej stronie pełnią nieco inną funkcję; czytają je osoby, które są zainteresowane co dzieje się konkretnie u "anny kerth" a nie szukają treści rozwojowych, inspirujących, pobudzających... A może się mylę? Dajcie znać, jeśli jest inaczej! Byłaby to naprawdę miła niespodzianka.


Zatem zaczęłam, jak większość ludu na tym padole ziemskim Nowy Rok. To mój drugi nowy rok, bo pierwszy liczę zawsze od daty urodzin, i powiem Wam, że zdecydowanie większy ma to dla mnie sens. Ta cezura, ten "beat" - to odbicie, ta "krecha" oddzielająca, ten próg z jednego w drugie zdecydowanie bardziej czuję, gdy kończę swój rok życia i zaczynam kolejny. Podsumowania, choćbym robić nie chciała, robią się same. Zwolnienie i przyspieszenie następuje bez wyraźnego mojego udziału- jakby jakaś machina za mnie, bądź też mną kierowała. Nagle świadomość przychodzi taka, jak ma być na ten konkretny czas a zarazem na ogół ... wracam jednak do tych najmniej uświadomionych lat i to je "przerabiam" w pamięci wciąż i na nowo...ale tylko przez ostatnie parę dni wieńczącego się roku.

Ten Nowy Rok okraszony (najczęściej, choć nie zawsze) wolnymi dniami... ( "lucky me", że w moje urodziny ZAWSZE mam wolne i tu już nie ma zmiłuj - Święto... katolickie...a jakby narodowe... )
Ten Nowy Rok jest dla każdego, jakby przymusem zakończenia i przymusem rozpoczęcia, a więc i przymusem na postanowienia, na podwyższanie poprzeczki, na odcinanie, zamykanie, otwieranie, docieranie... I w tym świecie, gdy mówi się tyle o naturalnym podejściu do życia, o jak najbliższym byciu z naturą, ze swoim rytmem, z odkrywaniem siebie - tu jakby zapomina o tym, że tylko dla tych urodzonych 31.12/ 1.01. będzie to dokładnie taki czas, o jakim wszyscy marzą i do jakiego wszyscy jednak się zmuszają.
Nieco bardziej zorientowani będą czekali na pełnię księżyca, by wydrzeć, wydziergać swoją mapę marzeń. Inni poczekają do początku lutego, by zmierzyć się z chińskim horoskopem chińskiego roku... a już za chwilę zapomną.. bo przecież Walentynki, 8 marca, Pierwszy Dzień Wiosny a więc przesilenie, Wielkanoc i lato.

I tylko jak to zrobić, żeby ten Rok był "pełniejszy" od poprzedniego? By był NASZ jak o swoim pokoju/ kącie/ domu się mówi; czy o swojej kanapce, gdy już nadgryziona ; albo imieniu, które jest przecież "nasze", bo od zawsze z nami.

A no może właśnie tak... by KAŻDY DZIEŃ był jak to nasze imię i nazwisko - byśmy czuli, że jest nasz, przynależy do nas i to co z nim zrobimy, komu się "przedstawimy",  jak i którą wersję podamy, będzie od nas zależało. I jak ta nadgryziona kanapka, każdy dzień naznaczymy swoim w pełni byciem, jakbyśmy chcieli ugryźć to, co da nam siłę, zaspokoi nasz głód ( głód na bycie, na życie, na marzenia).
Może... jeśli każdy dzień taki będzie, to nie będzie ważne, kiedy rok się skończy a kiedy zacznie, bo nie trzeba będzie nic odgradzać, zapominać, zasłaniać. A każdy rozpoczęty dzień, będzie otwarciem na Nowe, nowe a jednak moje/Twoje od zawsze znane "ja".
Tylko, żebyśmy wiedzieli czym jest to "ja", jak znamy swoje imię i nazwisko. I byśmy umieli wybierać, jak decydujemy, jaką formę imienia podamy i komu. I byśmy pamiętali, że codziennie jest Nowy Dzień. :)

Wasza Ann.